Miłość nie umiera








Śmierć jest ogromnym smutkiem dla wszystkich. Dziś brakuje mi słów, a chciałabym powiedzieć teraz tak wiele, bo w sercu ciągle przecież żywy obraz drogiej mi babci. Dla wielu była po prostu Bronisławą – dobrą, życzliwą kobietą. Dla nas, najbliższych jej osób, była wyjątkowa. Niezwykła każdego dnia, w swoich drobnych, zwykłych, codziennych gestach. W matczynym zatroskaniu, w babcinej czułości…

Bóg podarował nam ją na długo, żyła 90 lat. Była nam darem i pomocą. Dała życie czwórce dzieci. Całym sercem cieszyła się obecnością jedenaściorga wnucząt. Z dumą patrzyła na dwadzieścioro jeden prawnucząt. Życie to bezcenny dar, dany nam tylko na jakiś czas po to, byśmy wykorzystali go najlepiej, jak potrafimy. 

Babcia Bronia… Ciepła i uczynna. Dla każdego z nas miała inne miejsce w swoim sercu. Każdy z nas ma też inne wspomnienia, inny obraz namalowany jej miłością. Wiem, że każdy z nich to pejzaż pełen światła i ciepłych barw. 

Moje serce dziękuje Ci dziś babciu, za wrażliwą, poetycką duszę, którą odziedziczyłam po Tobie. Twój uśmiech będzie dla mnie zawsze żywy i jasny, jak kwiaty na granatowej sukience, w której pisałam maturę, a którą szyłaś mi po nocy z mistrzowską precyzją najlepszej na świecie krawcowej. Twoje oczy będą błyszczeć w naszej pamięci jak cekiny, przyszywane cierpliwie do sylwestrowych kreacji i balowych sukienek, będą połyskiwać jak ornaty i stuły, które szyłaś księżom w trudnych, komunistycznych czasach…

Babciu! Byłaś dla nas kobietą o pięknym sercu. Najpiękniejszą dziś widzę Cię jednak w ostatnich latach Twojego życia. Twą wrażliwą duszę tak bardzo uszlachetniało ciche cierpienie. Czas powoli odbierał Ci wszystko, co w tym świecie jest cenne: sprawność, niezależność, słuch, potem wzrok. Najpiękniejsza byłaś wtedy, gdy Twe oczy wypełnił głęboki smutek i strach, że wiek odbiera Ci także pamięć, a Ty nie możesz z tym już nic zrobić. Byłaś już wtedy taka skulona i mała, a jednak tak wielka… Tak pięknie wyznałaś mi wtedy miłość, gdy wpatrzonymi we mnie, wyblakłymi oczami, powiedziałaś, że nie pamiętasz już mojego imienia, ale wiesz, bo serce Ci to mówi, że jestem dla Ciebie kimś ważnym i  bardzo dobrym. Miłość do nas wyryta na zawsze w Twoim sercu…

Kochałaś rodzinę, kochałaś nas wszystkich tak mocno!   Kochałaś uśmiechem, cierpliwością. Kochałaś zabawą dzieci, bajkami opowiadanymi z niezwykłą fantazją. Kochałaś ciepłym, szczęśliwym głosem, gdy stęskniona odbierałaś telefon z Ameryki, z Irlandii… Kochałaś nas życzliwością i gościnnością swojego domu, każdą zdrowaśką odmówioną za nas na różańcu. Kochałaś ciszą i samotnością, w której polecałaś nas Dobremu Bogu w modlitwie pełnej nadziei i łez.

Odeszłaś, lecz dopiero żyć prawdziwie zaczynasz…  bo umarłaś, tak po prostu nas wszystkich kochając.      

Czasem bywam świętą



Leniwe popołudnie pełne ciszy, spokoju i miarowego szelestu deszczu za oknem. Wszyscy odpoczywają po trudach minionego tygodnia. W domu pachnie niedzielnym rosołem. Jest mi ciepło i przyjemnie. Zapatrzyłam się w niebo. Ciężkie chmury wolno przesuwa lekki wiatr, a ja cieszę się całą sobą. Dziękuję Bogu za to miłe popołudnie z moją rodziną, za deszcz za oknem i chwilę wytchnienia w biegu codzienności. Owocowa herbata nabrała wyjątkowego smaku, a kubek jest dziś jakby ulubieńszy niż zwykle, bo z mojej kuchni najpiękniejszej i domu mojego najukochańszego. Kiedyś stałabym w oknie, obrażona i nadęta, że nawet w niedzielę wszystko na opak i deszcz niweczy wspaniałe plany, że dzieci marudzą znudzone i słońca tak bardzo brakuje. Dziś cieszę się chwilą, celebruję każdy jej moment, bo wiem, że zostałam obdarowana obficie. Czasem myślę, że nawet z nadmiarem. Wzdycham głęboko, napełniona radością. Szeptem modlitwy niosę nadwyżki mego szczęścia tej, która wczoraj miała w sercu wielką pustkę. Posyłam uśmiech temu, który wczoraj płakał, otulam ciepłem zmarzniętego, przytulam dobrą myślą tego, któremu brakuje teraz czyjejś obecności. Goszczę w sercu bezdomnego. Za oknem leje, a ja siedząc cichutko w domu zmieniam świat: całym sercem kocham moją rodzinę. Kocham swoje życie. I bywam coraz częściej świętą w moim małym domu, bo: „Świętość nie jest luksusem zarezerwowanym dla nielicznych; jest zwykłym obowiązkiem dla mnie i dla ciebie. Powinniśmy stawać się świętymi niezależnie od stanu życia, w jakim Bóg nas umieścił. Niezależnie od tego kim jesteśmy lub gdzie się znajdujemy, w tym miejscu powinniśmy przeżywać naszą świętość.” Św. Matka Teresa z Kalkuty.

Dziękuję Ci, Boże, za wszystkich moich Bezdomnych Przyjaciół, za to, że codziennie uczą mnie dostrzegać szczęście.

Lekcje miłości




Czas w wakacyjne popołudnia płynie mi ostatnio jakby wolniej. Starszaki powyjeżdżały z domu, a ja z Małym, wolnym krokiem, idziemy w stronę parkowej altany, gdzie, jak co piątek, modlę się z bezdomnymi. Do 15.00 jest jeszcze trochę czasu. Siadamy na ławce, karmimy gołębie obwarzankami. Słońce przyjemnie prześwieca przez gałęzie drzew, coraz głośniej gruchają stłoczone u naszych stóp ptaki. Mały płoszy hałaśliwą gromadkę i pyta, kiedy będzie w końcu ta modlitwa. Uśmiecham się. Wstajemy z ławki i idziemy trzymając się za ręce do altany, gdzie czeka już na nas kilka osób. Pozostałych, stojących przed schodkami, zapraszam spojrzeniem do środka. Z niektórymi znamy się już jakiś czas, innych widzę po raz pierwszy. Zapada chwila ciszy. Słychać tylko, stłumiony zielenią parku, szum miasta i gruchające w oddali gołębie. Panowie ściągają z głów spłowiałe czapki z daszkiem, ściskają je w dłoniach. Znak krzyża, wykonany jednocześnie przez dwadzieścia kilka osób przede mną, wyjątkowo robi na mnie spore wrażenie. Przechodnie przyglądają się nam zdziwieni. Przejeżdżające rowery zwalniają na dźwięk rytmicznie powtarzanych słów: „Dla Jego bolesnej męki…” Przekładam kolejne koraliki różańca. Jakoś trudno mi dziś skupić się na słowach modlitwy. Wzrok biegnie na schodzone buty bezdomnego stojącego przede mną. Mogłabym je umyć, są jeszcze w nie najgorszym stanie. I spodnie bym podszyła, nogawki szargają się po ziemi, zaraz porobią się dziury. „Ojcze Przedwieczny…” Przekładam kolejny koralik. Mały pociąga mnie za rękę, pakuje się na ręce. Tuli się lekko zawstydzony utkwionymi w nas spojrzeniami bezdomnych. Widzę w ich oczach wzruszenie. Prostym gestem dotknęliśmy właśnie ich samotnych serc. Obserwuję ich skupione twarze. Jedni szepczą słowa modlitwy, inni zamyśleni spoglądają w dal. Jeszcze inni ze spuszczonym wzrokiem powtarzają końcówki zdań. Może nie znają słów Koronki? Może nikt ich nigdy nie nauczył? Moja matczyna wrażliwość boleśnie zakłuwa mnie w środku mojego środka. Patrzę, czy wszyscy mają różańce. Przyniosę im kilka, może nawet jutro, jeśli przyjdą na zupę. „Jezu ufam Tobie…” Kończę modlitwę prawie szeptem. Niektórzy zostają jeszcze chwilę, zamieniamy kilka zdań. Jeden z panów wyjmuje z jutowej siatki w czerwone paski ćwiczeniówkę od historii z klasy szóstej i z dumą popisuje się wiedzą. Znam tę książkę. Sprawdzałam w takiej, w tym roku, zadania średniemu synowi. Bezdomny ściska ją w rękach jak cenny skarb. Zna na pamięć kilka całych, obszernych notatek. Rozmawiamy o historii naszego miasta. Jego oczy błyszczą, w głosie słychać entuzjazm. Smutno mi trochę, kiedy wychodzę z altany. Tyle braków, tyle nieistotnych być może drobiazgów mogłyby dotknąć, uczynić, poprawić, moje matczyne ręce. I książki bym przyniosła, i posiedziała dłużej, i zamiotłabym jeszcze w altance, żeby było nam milej. Wolnym krokiem idę z Małym przez park. Bezdomni machają na pożegnanie. Dwie starsze panie, które nas mijają, patrzą na mnie dziwnie. Za plecami już słyszę: „Na plac zabaw by poszła, a nie tak tutaj z tym dzieckiem!” Uśmiecham się pod nosem, ściskam Małego za rękę. Chwalę za cierpliwość na modlitwie. I kocham dziś jeszcze bardziej to moje najmłodsze dziecko. I lubię tutaj, i w ten sposób, uczyć je miłości.

Przyjaciółki od Bezdomnych


Stoisz przed pięknym domem. Jest biały, jaśnieje miłością. Prowadzi do niego prosta ścieżka przyjaźni. Wokół piękny ogród, ukwiecony i pachnący. W nim Elwira, z promiennym uśmiechem pochylająca się w pokorze nad każdym drobiazgiem życia rozsypanych historii ludzkich, które niczym rosa skrzą się w promieniach wschodzącego słońca. Jej serce obdarza dobrocią, łagodnością i pięknem.  Ochrania kruche, poranione dusze ciepłem spojrzenia, łagodnością dodaje otuchy.
Niewielkie drzwi domu otwiera Kasia. Zaprasza każdego. Chce, by wszyscy dobrze się  u nas poczuli. Czasem przyciąga za ucho, nawołuje, uparcie namawia tych, którzy czują się zbyt brudni, by przestąpić próg tego miejsca, które wabi, nęci i trochę onieśmiela. Grozi palcem tym, którzy, jak niesforne dzieci, uparcie wymykają się znów na ulicę, schodzą ze ścieżki dobrego życia. Otwiera drzwi, zamyka przeszłość. Łowczyni pogubionych ludzkich serc.
W przedsionku stoi Jadzia. Od progu, ciepłym, dźwięcznym głosem, z babciną czułością wita i tuli wszystkich gości, mówiąc:
-Witaj! Pan Jezus przytuli cię tu do swojego serca. Kocham cię!
Serce Jadzi obdarza czułą miłością. Zawsze obecna strażniczka domowego ogniska.
Monika z mamą dbają o każdy szczegół. Zawsze gotowe, by pomóc, usłużyć, wesprzeć rozmową, rozśmieszyć. Mała Nikola włazi jak mały kotek na kolana, całuje małymi usteczkami policzki, łasi się, rozdaje z koszyczka wraz z cukierkami dziecięcą, prostą radość. Ich serca rozdają szczęście ukryte w wytrwałej obecności.
Na tarasie za domem siedzi druga Kasia. Zapatrzona w dal, wypatruje już niecierpliwie Wiesia, z którym co sobotę pija zimną kawę. W niedzielę wydaje świąteczny obiad, by każdy poczuł się tu jak w domu, by było jak dawniej, by niedziela pachniała wspólnotą serc. Jej wnętrze utuli każdą tęsknotę. Ona ją rozumie.
Basia, Ela i Renatka krzątają się po kuchni, szykują sterty kolorowych kanapek, żeby nikt nigdy nie wyszedł stąd głodny. Ich ręce obdzielają matczyną troską. Zarażają serdecznym uśmiechem. Dostrzegą każdy smuteczek, pocieszą. Zabiorą na pizzę, na spacer, do kina. Trio urzekające dobrocią.
W oknie na strychu jest małe okienko z widokiem na świat. Stoję w nim co dzień. Z zachwytem chłonę światłość poranków i blask księżycowych nocy. Zbieram gwiezdny pył nadziei. Tu wypełniam ciszę wonnością modlitwy. Opowiadam bajki, snuję historie, wplatam w nie złote niteczki nadziei na jutro. Wyglądam niecierpliwie dobrych wieści, szukam wzrokiem szczupłej postaci tego, który otworzy kluczem miłości szeroką bramę, wystawi przed nią kosze pełne chleba, by nakarmić wszystkich strudzonych i głodnych.
Gdy przyjdzie ten czas, zbiegnę po schodach z radością, zawołam wszystkie moje Przyjaciółki od Bezdomnych, staniemy  przed domem, zapłaczemy ze szczęścia, wtulimy się w siebie, a nad nami zabłyśnie tęcza, skrząca się kolorami piękna ukrytego głęboko w sercach. I każda wyjmie z kieszeni bielutkie rękawiczki, utkane z naszych marzeń, by, gdy przyjdzie odpowiednia pora, Bóg mógł w nie wkładać Swe niebiańskie dłonie.

P.S. Moje kochane Przyjaciółki! Dobrze, że jesteście! Wszystkie urzekacie mnie swoim niebiańskim pięknem:)

Ciche drogowskazy






Życie to szaleństwo, mówisz?  Nawet nie wiesz kiedy zleciał cały styczeń. Dopiero przecież były Święta! Tydzień skrócił się do kilku dni?  Po poniedziałku jest od razu piątek, a po nim znów poniedziałek?  Znasz to tak samo dobrze jak ja. (Ja może nawet lepiej. )W tym pędzie czasem zapomnę rano dobrze wyglądać, wybiegam więc w dresie, o szóstej, po ciemku, po chleb do piekarni.  Biorę zwykły, cały, niekrojony i 10 bułek. A ty? Ty  masz może więcej czasu, żeby się zorientować, które ziarna są zdrowsze i bardziej fit. Ja pędzę  już  z tym zwykłym nakarmić  głodne dzieciaki. Bo wiesz, u mnie to wszystko takie proste, normalne. Nie, nie podwożę dzieci do szkoły. Idą. Tak, normalnie  idą pieszo… no z plecakiem, normalnie. Przecież do szkoły idą.  Jak to, co później? Angielski? Tańce? Skrzypce? Nie, na to nie mają niestety czasu, kochana…  Mówisz, że teraz  trzeba brać witaminy?  Nie nadążam za  światem, niestety. U nas jemy po prostu jabłka.  Całe, czasem kompot z nich ugotuję. Lecisz po pracy na salsę? Ja?  Nie, dziękuję…  Lekturę właśnie czytamy, a wieczorem gramy w planszówki.  Ferie? W domu, przy kominku, z mężem,  dziećmi.  No, szkoda, szkoda…  Może następnym razem. Życie ucieka?  Świat nie poczeka?  

W domu jednak wszystko czeka… kawa pachnąca na stole, uśmiech męża i pytanie: jak się spało i czy zimno na dworze?  Czekają dzieci, stół, przy którym codziennie okruchami sypie się  ze świeżych bułek miłość. Czeka moje krzesło, moja kuchnia i ogród, w którym  hoduję po prostu taką zwykłą,  małą miłość. Życie to szaleństwo?  Być może, bo rzeczywiście  nie nadążam brać  z niego garściami, czerpać radości ze zwykłych, prostych dni.  


Biegniemy gdzieś, niesieni prądem mody, trendów i cudzych opinii - że tak trzeba.  Zwykły, prosty dom stał się obciachem.  Zwykły mąż i zwykłe dzieci to też nie jest dziś powód do dumy.  Wczoraj wspomniał o tym nawet papież Franciszek, jakby czytając  zbierane w tamtym tygodniu w mojej głowie myśli: „Ze smutkiem jednak musimy przyznać, że małżonkowie, którzy przez lata żyją razem nikogo nie interesują, natomiast zainteresowanie budzą skandale, separacje, rozwody". Smutne to, lecz ja z nadzieją patrzę w przyszłość, bo wiem, że ci, którzy błądzą, prędzej czy później będą szukali drogowskazów.  Być może ktoś kiedyś spojrzy na nasz zwykły dom i dostrzeże w nim właściwy kierunek, może ujrzy w nas – zwykłej żonie i mężu – cichy drogowskaz  prostej, niedoskonałej, lecz prawdziwej miłości.



 


Samo życie




Zastanawialiście się, co robiłam przez ostatnie dwa miesiące, które minęły mi, niczym pstryknięcie palcem?  Odpowiedź jest prosta - doświadczałam życia, zachwycałam się światem, smakowałam chwil, zgłębiałam piękno uciekających momentów. Nic wielkiego...

Czasami zatrzymałam się tylko na chwilę. Wciągnęłam nosem zapach zbliżającej się burzy, poczułam go głęboko w sobie. Drżące powietrze przepełnione skwarem popołudnia docierało do moich płuc, rozchodziło się po całym ciele, by poruszyć serce, by wstrząsnął nim ogrom Bożej potęgi. 
Rozkładałam czasem sekundy na czynniki pierwsze. Czułam całą sobą lęk drżących liści, szarpanych nagłym porywem wiatru, przerażonych możliwością oderwania od życiodajnych soków drzewa-matki. Wytężałam wzrok, rozkoszując się błękitem południowego nieba i wieloma odcieniami szarości i bieli chmurzastego puchu na nim. Ogarniałam spojrzeniem jego zalotną miękkość, rozdmuchaną na brzegach w kosmate, półprzeźroczyste, cienkie niteczki. Misterne arcydzieło utkane z kropelek odbijających geniusz mistrza - Stwórcy!
Innym razem dotykałam bosą stopą chłodu rosy, skrzącej się o świcie, kradłam całą sobą świeżość porannej zorzy. Karmiłam się śpiewem ptaków, które nigdy nie przesypiają poranka. 
Jadłam truskawki, poziomki, czereśnie... Dawałam ulgę, uginającym się pod ciężarem czerwonkawej, soczystej słodyczy, pędom zasadzonych w zeszłym roku malin. Kładłam te rarytasy garściami w słoje, zamykałam szczelnie, przyprószone cukrem, ucałowane wcześniej ciepłymi promieniami lipcowego słońca. 
Siadałam też, wypełniona zachwytem, nasycona po brzegi, ucieszona i szczęśliwa, w domowym zaciszu, wygrzewałam się w blasku miłości w bardziej pochmurne dni. Mrużyłam oczy, ale tylko na chwilę, by nie uciekła mi zbyt szybko,  kolorowa lekkość motyla, który wpadł do salonu przez szeroko otwarte  na ogród drzwi...
Wieczorami wtulałam się w czułe i bezpieczne ramiona męża, kołyszące mnie w objęciach do snu i szeptem dziękowałam Bogu do ucha opowieść o obrazie naszego życia, cenniejszym niż niejedna "Mona Lisa".  Sercem radosnym śpiewałam cichą modlitwę: dziękuję Ci, Panie, za to, że dałeś mi życie, bym mogła cieszyć się wszystkim... Za skarby każdego dnia, którymi tak hojnie mnie obsypujesz, za najkrótszą nawet chwilę ekscytującej przygody bycia z Tobą...

Biada tobie, nieszczęśliwy człowieku, szukający szczęścia w pędzie po więcej i więcej, tylko po to, by wreszcie zacząć żyć.

Dzień Przytulania.





Mały zarządził wczoraj dzień przytulania. Niespecjalnie spodobał mi się ten pomysł, bo w planach miałam porządki i to takie głębsze. Za oknem padał deszcz, z pracy w ogródku nici, więc padło na sprzątanie. Krótki przytulas nie załatwił dziś sprawy. Mały potrzebował więcej. "A może porysujesz? Nie? To może bajki obejrzysz?" Wycinanki też go nie zachęciły. Wgramolił się niezdarnie  po stromych schodach do sypialni, zabrał poduszkę i koc, zszedł na dół, w milczeniu usiadł na kanapie, pokazał, żeby go dokładnie otulić i zasnął.  Po dwóch godzinach, kiedy kończyłam już obiad, wysprzątałam dwa pokoje i łazienkę, mały znów zawołał, że chce się przytulać. Usiadłam obok, a on wgramolił się na kolana. Oszszsz! Moje dziecko ma gorączkę!!! Rozpalona buzia wtuliła się w moje ramiona. Oddychał ciężko, czułam przy piersi szybkie bicie jego serduszka. Dzień przytulania czas zacząć! 

Całe popołudnie  spędziliśmy pod kocem, na kanapie, wtuleni w siebie - w cichym milczeniu i ciepłej bliskości. I dobrze mi było, nawet z tym bałaganem w górnej łazience, ze stertą nietkniętych ubrań do poskładania i ze zlewem pełnym naczyń  po obiedzie, nie włożonych do zmywarki. Przytulona utonęłam w ciszy... Ciszy od której ostatnio bardzo uciekałam. Tysiące zajęć, obowiązków, spraw do załatwienia... miliony wymówek, żeby tylko coś robić, by zająć głowę, nie tęsknić, nie nazywać rozedrganych uczuć, zagłuszyć napięcie. Ściśle wiązałam aktywnym działaniem kawałki siebie - rozlatującej się i rozsypującej tęsknotą za mężem, który od kilku dni jest w dalekiej podróży. Upychałam wieczorną pustkę pod poprawiane miliony razy poduszki, wygładzałam samotność - drżącą ręką strzepując z kołdry niewidzialne paprochy, wyrównywałam niepokój, naciągając prześcieradło na małżeńskim łóżku do perfekcyjnej gładkości. I Tobie, Boże, także odklepywałam pacierze, by nie wylać z serca obawy, że kocham Cię dziś zbyt słabo, by nie opowiedzieć o udręce, że nie potrafię pojąć, ani ogarnąć sobą,  Twej serdecznej Boskości, która przenika mnie do szpiku kości i wywołuje wciąż jeszcze mocno nieutuloną tęsknotę... Nieutuloną tęsknotę... 

I posadziłeś mnie, Panie, utuliłeś najczulej, szepcząc do ucha:" Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci..."  Przykryłeś ciepłym kocem, włożyłeś w ramiona kawałek najszczerszej, kilkuletniej czułości, rozpalonej gorączką miłości. I bliskość Twa otuliła mnie szczelnie, ze wszystkich stron, dając wewnętrzny pokój i spełnienie - w cichym nic nie robieniu. Ileż prawdy ogarnia nas w ciszy! Może to przed nią tak uciekamy, szukając wciąż nowych zajęć? Oczekujemy bliskości tam, gdzie jej nie ma, tęsknimy udając dzielnych bohaterów, uśmiechamy się, choć w duszy smutno...

Spieszmy się naśladować dzieci, tak szybko dorastają... zbyt szybko schodzą nam z kolan, zbyt łatwo rezygnujemy z ich  z czułej, szczerej bliskości, z dnia przytulania, rysowania, z godziny zwierzeń i minuty wspólnych tajemnic... Zabiegani dorośli, rozmijamy się wciąż z ciszą prawdy o nas samych.

Gorączka Małego ustała pod wieczór. Ciepła rączka zaprowadziła mnie do stołu, by z garści "klejnotów", uzbieranych do czerwonej, błyszczącej puszki po zjedzonych słodkościach, z koralików i resztek brokatu, uczynić gorącym sercem laurkę dla taty, który nie wrócił jeszcze ze zbyt  długiej  "wycieczki."

Dziś znowu jest mi smutno, znów pada deszcz... Z głośnym westchnieniem obserwuję spływające po okiennej szybie krople. Wolałabym dziś słońce, Panie! A może lepiej potrwam w tej spokojnej, sennej ciszy, bo czuję, że głębia tęsknoty dociera właśnie do zakamarków serca. Pozwolę jej  teraz rozpłynąć  się nieznanym mi dotąd ciepłem -  niech  budzi serce do stukania nowym rytmem, całkiem innym wymiarem Twojej miłości, Boże.

 

 Photo by Paige Cody on Unsplash

instagram

Copyright © Babskie Skarby