Lekcje miłości
Czas w wakacyjne popołudnia płynie mi ostatnio jakby wolniej. Starszaki
powyjeżdżały z domu, a ja z Małym, wolnym krokiem, idziemy w stronę
parkowej altany, gdzie, jak co piątek, modlę się z bezdomnymi. Do 15.00
jest jeszcze trochę czasu. Siadamy na ławce, karmimy gołębie
obwarzankami. Słońce przyjemnie prześwieca przez gałęzie drzew, coraz
głośniej gruchają stłoczone u naszych stóp ptaki. Mały płoszy hałaśliwą
gromadkę i pyta, kiedy będzie w końcu ta modlitwa. Uśmiecham się.
Wstajemy z ławki i idziemy trzymając się za ręce do altany, gdzie czeka
już na nas kilka osób. Pozostałych, stojących przed schodkami, zapraszam
spojrzeniem do środka. Z niektórymi znamy się już jakiś czas, innych
widzę po raz pierwszy. Zapada chwila ciszy. Słychać tylko, stłumiony
zielenią parku, szum miasta i gruchające w oddali gołębie. Panowie
ściągają z głów spłowiałe czapki z daszkiem, ściskają je w dłoniach.
Znak krzyża, wykonany jednocześnie przez dwadzieścia kilka osób przede
mną, wyjątkowo robi na mnie spore wrażenie. Przechodnie przyglądają się
nam zdziwieni. Przejeżdżające rowery zwalniają na dźwięk rytmicznie
powtarzanych słów: „Dla Jego bolesnej męki…” Przekładam kolejne
koraliki różańca. Jakoś trudno mi dziś skupić się na słowach modlitwy.
Wzrok biegnie na schodzone buty bezdomnego stojącego przede mną.
Mogłabym je umyć, są jeszcze w nie najgorszym stanie. I spodnie bym
podszyła, nogawki szargają się po ziemi, zaraz porobią się dziury.
„Ojcze Przedwieczny…” Przekładam kolejny koralik. Mały pociąga mnie za
rękę, pakuje się na ręce. Tuli się lekko zawstydzony utkwionymi w nas
spojrzeniami bezdomnych. Widzę w ich oczach wzruszenie. Prostym gestem
dotknęliśmy właśnie ich samotnych serc. Obserwuję ich skupione twarze.
Jedni szepczą słowa modlitwy, inni zamyśleni spoglądają w dal. Jeszcze
inni ze spuszczonym wzrokiem powtarzają końcówki zdań. Może nie znają
słów Koronki? Może nikt ich nigdy nie nauczył? Moja matczyna wrażliwość
boleśnie zakłuwa mnie w środku mojego środka. Patrzę, czy wszyscy mają
różańce. Przyniosę im kilka, może nawet jutro, jeśli przyjdą na zupę.
„Jezu ufam Tobie…” Kończę modlitwę prawie szeptem. Niektórzy zostają
jeszcze chwilę, zamieniamy kilka zdań. Jeden z panów wyjmuje z jutowej
siatki w czerwone paski ćwiczeniówkę od historii z klasy szóstej i z
dumą popisuje się wiedzą. Znam tę książkę. Sprawdzałam w takiej, w tym
roku, zadania średniemu synowi. Bezdomny ściska ją w rękach jak cenny
skarb. Zna na pamięć kilka całych, obszernych notatek. Rozmawiamy o
historii naszego miasta. Jego oczy błyszczą, w głosie słychać entuzjazm.
Smutno mi trochę, kiedy wychodzę z altany. Tyle braków, tyle
nieistotnych być może drobiazgów mogłyby dotknąć, uczynić, poprawić,
moje matczyne ręce. I książki bym przyniosła, i posiedziała dłużej, i
zamiotłabym jeszcze w altance, żeby było nam milej. Wolnym krokiem idę z
Małym przez park. Bezdomni machają na pożegnanie. Dwie starsze panie,
które nas mijają, patrzą na mnie dziwnie. Za plecami już słyszę: „Na
plac zabaw by poszła, a nie tak tutaj z tym dzieckiem!” Uśmiecham się
pod nosem, ściskam Małego za rękę. Chwalę za cierpliwość na modlitwie. I
kocham dziś jeszcze bardziej to moje najmłodsze dziecko. I lubię tutaj,
i w ten sposób, uczyć je miłości.
Komentarze
Prześlij komentarz