Samo życie




Zastanawialiście się, co robiłam przez ostatnie dwa miesiące, które minęły mi, niczym pstryknięcie palcem?  Odpowiedź jest prosta - doświadczałam życia, zachwycałam się światem, smakowałam chwil, zgłębiałam piękno uciekających momentów. Nic wielkiego...

Czasami zatrzymałam się tylko na chwilę. Wciągnęłam nosem zapach zbliżającej się burzy, poczułam go głęboko w sobie. Drżące powietrze przepełnione skwarem popołudnia docierało do moich płuc, rozchodziło się po całym ciele, by poruszyć serce, by wstrząsnął nim ogrom Bożej potęgi. 
Rozkładałam czasem sekundy na czynniki pierwsze. Czułam całą sobą lęk drżących liści, szarpanych nagłym porywem wiatru, przerażonych możliwością oderwania od życiodajnych soków drzewa-matki. Wytężałam wzrok, rozkoszując się błękitem południowego nieba i wieloma odcieniami szarości i bieli chmurzastego puchu na nim. Ogarniałam spojrzeniem jego zalotną miękkość, rozdmuchaną na brzegach w kosmate, półprzeźroczyste, cienkie niteczki. Misterne arcydzieło utkane z kropelek odbijających geniusz mistrza - Stwórcy!
Innym razem dotykałam bosą stopą chłodu rosy, skrzącej się o świcie, kradłam całą sobą świeżość porannej zorzy. Karmiłam się śpiewem ptaków, które nigdy nie przesypiają poranka. 
Jadłam truskawki, poziomki, czereśnie... Dawałam ulgę, uginającym się pod ciężarem czerwonkawej, soczystej słodyczy, pędom zasadzonych w zeszłym roku malin. Kładłam te rarytasy garściami w słoje, zamykałam szczelnie, przyprószone cukrem, ucałowane wcześniej ciepłymi promieniami lipcowego słońca. 
Siadałam też, wypełniona zachwytem, nasycona po brzegi, ucieszona i szczęśliwa, w domowym zaciszu, wygrzewałam się w blasku miłości w bardziej pochmurne dni. Mrużyłam oczy, ale tylko na chwilę, by nie uciekła mi zbyt szybko,  kolorowa lekkość motyla, który wpadł do salonu przez szeroko otwarte  na ogród drzwi...
Wieczorami wtulałam się w czułe i bezpieczne ramiona męża, kołyszące mnie w objęciach do snu i szeptem dziękowałam Bogu do ucha opowieść o obrazie naszego życia, cenniejszym niż niejedna "Mona Lisa".  Sercem radosnym śpiewałam cichą modlitwę: dziękuję Ci, Panie, za to, że dałeś mi życie, bym mogła cieszyć się wszystkim... Za skarby każdego dnia, którymi tak hojnie mnie obsypujesz, za najkrótszą nawet chwilę ekscytującej przygody bycia z Tobą...

Biada tobie, nieszczęśliwy człowieku, szukający szczęścia w pędzie po więcej i więcej, tylko po to, by wreszcie zacząć żyć.

Dzień Przytulania.





Mały zarządził wczoraj dzień przytulania. Niespecjalnie spodobał mi się ten pomysł, bo w planach miałam porządki i to takie głębsze. Za oknem padał deszcz, z pracy w ogródku nici, więc padło na sprzątanie. Krótki przytulas nie załatwił dziś sprawy. Mały potrzebował więcej. "A może porysujesz? Nie? To może bajki obejrzysz?" Wycinanki też go nie zachęciły. Wgramolił się niezdarnie  po stromych schodach do sypialni, zabrał poduszkę i koc, zszedł na dół, w milczeniu usiadł na kanapie, pokazał, żeby go dokładnie otulić i zasnął.  Po dwóch godzinach, kiedy kończyłam już obiad, wysprzątałam dwa pokoje i łazienkę, mały znów zawołał, że chce się przytulać. Usiadłam obok, a on wgramolił się na kolana. Oszszsz! Moje dziecko ma gorączkę!!! Rozpalona buzia wtuliła się w moje ramiona. Oddychał ciężko, czułam przy piersi szybkie bicie jego serduszka. Dzień przytulania czas zacząć! 

Całe popołudnie  spędziliśmy pod kocem, na kanapie, wtuleni w siebie - w cichym milczeniu i ciepłej bliskości. I dobrze mi było, nawet z tym bałaganem w górnej łazience, ze stertą nietkniętych ubrań do poskładania i ze zlewem pełnym naczyń  po obiedzie, nie włożonych do zmywarki. Przytulona utonęłam w ciszy... Ciszy od której ostatnio bardzo uciekałam. Tysiące zajęć, obowiązków, spraw do załatwienia... miliony wymówek, żeby tylko coś robić, by zająć głowę, nie tęsknić, nie nazywać rozedrganych uczuć, zagłuszyć napięcie. Ściśle wiązałam aktywnym działaniem kawałki siebie - rozlatującej się i rozsypującej tęsknotą za mężem, który od kilku dni jest w dalekiej podróży. Upychałam wieczorną pustkę pod poprawiane miliony razy poduszki, wygładzałam samotność - drżącą ręką strzepując z kołdry niewidzialne paprochy, wyrównywałam niepokój, naciągając prześcieradło na małżeńskim łóżku do perfekcyjnej gładkości. I Tobie, Boże, także odklepywałam pacierze, by nie wylać z serca obawy, że kocham Cię dziś zbyt słabo, by nie opowiedzieć o udręce, że nie potrafię pojąć, ani ogarnąć sobą,  Twej serdecznej Boskości, która przenika mnie do szpiku kości i wywołuje wciąż jeszcze mocno nieutuloną tęsknotę... Nieutuloną tęsknotę... 

I posadziłeś mnie, Panie, utuliłeś najczulej, szepcząc do ucha:" Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci..."  Przykryłeś ciepłym kocem, włożyłeś w ramiona kawałek najszczerszej, kilkuletniej czułości, rozpalonej gorączką miłości. I bliskość Twa otuliła mnie szczelnie, ze wszystkich stron, dając wewnętrzny pokój i spełnienie - w cichym nic nie robieniu. Ileż prawdy ogarnia nas w ciszy! Może to przed nią tak uciekamy, szukając wciąż nowych zajęć? Oczekujemy bliskości tam, gdzie jej nie ma, tęsknimy udając dzielnych bohaterów, uśmiechamy się, choć w duszy smutno...

Spieszmy się naśladować dzieci, tak szybko dorastają... zbyt szybko schodzą nam z kolan, zbyt łatwo rezygnujemy z ich  z czułej, szczerej bliskości, z dnia przytulania, rysowania, z godziny zwierzeń i minuty wspólnych tajemnic... Zabiegani dorośli, rozmijamy się wciąż z ciszą prawdy o nas samych.

Gorączka Małego ustała pod wieczór. Ciepła rączka zaprowadziła mnie do stołu, by z garści "klejnotów", uzbieranych do czerwonej, błyszczącej puszki po zjedzonych słodkościach, z koralików i resztek brokatu, uczynić gorącym sercem laurkę dla taty, który nie wrócił jeszcze ze zbyt  długiej  "wycieczki."

Dziś znowu jest mi smutno, znów pada deszcz... Z głośnym westchnieniem obserwuję spływające po okiennej szybie krople. Wolałabym dziś słońce, Panie! A może lepiej potrwam w tej spokojnej, sennej ciszy, bo czuję, że głębia tęsknoty dociera właśnie do zakamarków serca. Pozwolę jej  teraz rozpłynąć  się nieznanym mi dotąd ciepłem -  niech  budzi serce do stukania nowym rytmem, całkiem innym wymiarem Twojej miłości, Boże.

 

 Photo by Paige Cody on Unsplash

Kraina niespełnionej ciszy





Środowe popołudnie zamienia się powoli w wieczór. Zazwyczaj o tej porze mój dom pełen jest jeszcze życia i gwaru, a dziś niespodziewanie milczy. Mąż zabrał starsze dzieci do kina, mały leży na kanapie i wygląda na to, że za chwilę zaśnie. Na małym stoliku, przy lampce, leży książka i głośno woła, macha do mnie stronami pachnącymi świeżym drukiem. Moment! Zaparzę tylko herbatę i za moment odpłynę "W krainę ciszy".  
Niosąc gorący kubek nagle zauważam, że w moim domu, niczym na grządkach w ogródku - niemal słychać jak wszystko szybko rośnie. Tuż przy wejściowych drzwiach pojawiły się dwa kwitnące plecaki. Lawina kolorowych książek rozlewa się malowniczo po wypucowanej dwie godziny temu podłodze. Zagięta niechlujnie okładka zeszytu wychyla swój róg ku zachodzącemu słońcu. Tuż obok, z czarnego piórnika wyglądają obgryzione na końcach, zniekształcone długopisy i kilka karłowatych kredek. Wyszczerzony szeroko w moją stronę suwak plecaka śmieje się drwiąco, bo wypluł przed chwilą na biel polerowanych płytek zawartość strugaczki, dziwne zawiniątka i okruchy niedojedzonych kanapek.  Odstawiam herbatę, odruchowo wyciągam ręce, by podnieść to, co leży przede mną, gdy nagle rozlega się głośny stukot kołatki na wejściowych drzwiach. Podskoczyłam przestraszona niespodziewanym dźwiękiem, rozrywającym ciszę. To znajoma. Przywiozła obiecaną kiedyś rzecz. Podała ją przez próg, a ja, zapominając o plecakach zerknęłam do kuchni. O nie! Tam też urosła sterta naczyń w zlewie! Jeszcze chwilę temu było tam pusto i czyściutko. Z szafki obok spływa cieniutką, malinową stróżką soczek. Mały- już nie taki mały, doskonale obsługuje się sam w kuchni. Biedne, spragnione dziecko piło aż z pięciu kubeczków! Teraz, wypełnione płynną różową słodyczą, zasnęło, nie korzystając wcześniej z toalety. Rankiem to ja będę spragniona cierpliwości, by nie wybuchnąć gniewem na słodkie "o nie, zsiusiałem się!".  Myśli wracają do kuchni, przywołane dźwiękiem wibrującej na szafce komórki. "Wpadniemy zaraz na herbatę, można?" "Jasne." - odpowiadam natychmiast. Właśnie! Gdzie ja podziałam kubek?  Znowu stukot kołatki. Otwieram drzwi przerażona widokiem, który powitał gości. Wybucham śmiechem, zbierając do czarnej, sportowej torby cuchnące skarpety i strój piłkarski, które wypełzły z niej, zostawiając wokół ścieżki małych, czarnych okruszków boiskowej nawierzchni. Zanoszę małego do sypialni, potem parzę earl grey'a  i w babskim gronie spędzamy wieczór.  Nie, niestety nie w ciszy, bo rozentuzjazmowana gromada wpada do domu dzieląc się głośno opiniami na temat filmu. Po dłuższej chwili dom cichnie,  a wskazówki starego zegara zbliżają się do północy. W pośpiechu układam rozrzucone w przedpokoju buty, poprawiam zawieszone niedbale na wieszaku za rękaw kurtki. W drodze do łazienki wdeptuję po ciemku w nachosy przywiezione z kina. Dlaczego takie rzeczy leżą na podłodze?!
 Kraino ciszy! Daleka do ciebie droga...  Tęsknię za tobą. Bardzo. Mimo wszystko, mimo tego niedosytu i  oczekiwań,  niespełnionej nadziei na spokojny, cichy wieczór z książką w dłoni, zasypiam szczęśliwa, bo czuję, że żyję. Żyję, obserwując jak rośnie wokół dosłownie wszystko. Od dzieci, po bałagan.  Może ten gwar, chaos i niekontrolowany czasami nieład to właśnie idealne warunki do wzrostu? Do wzrostu wzajemnej miłości, która kiełkuje w rodzinie?
 
 
 Photo by Liana Mikah on Unsplash

Wiosna, czyli życie cudem jest...






Ostatnie dni milczenia na blogu upływały mi na głębokim odczuwaniu chwil mojego życia. Miniony czas Wielkiego Postu mocno pogłębił we mnie potrzebę ciszy i skupienia na tym, co ważne. Dziś przyszła Wielkanocna radość, moment, w którym wypływa z mojego serca wiosna, świeży powiew nowych uczuć, emocji, które drzemały we mnie dotąd uśpione kiedyś, czekające na lepszy moment rozkwitu. 

Cieszę się ciepłem i słońcem za oknem. Nawet nie wiedziałam, że aż tak bardzo tęskniłam za jasnością kwietniowych dni, przyjemnym powiewem pachnącego wiosną wiatru. Oddycham całą piersią, spacerując po ogrodzie, z zachwytem obserwuję przebijające się z ziemi młode, strzeliste listki tulipanów i malutkie pąki na drzewach. Cudne ciepło na mojej twarzy sprawia, że mam ochotę rozprostować zastałe zimą kości. Przeciągam się jak kot po długiej drzemce. Gdybym miała skrzydła, na pewno odfrunęłabym teraz gdzieś wyżej, bo mam wrażenie, że tam, bliżej jaśniejącego słońca jest jeszcze więcej ciepłej radości i miłości. Mały bryka jak młody konik. I on poczuł ten niesamowity smak wiosennej wolności w sobie. Uśmiecha się, podskakuje z rumieńcami na twarzy. Biega, zaglądając w każdy kąt, jakby oglądał świat po raz pierwszy. Dziecinne zdumienie, zachwyt... każdy drobiazg jest ważny, piękny, niesamowity. I ta radość, taka naturalna, pełna ekspresji, niczym jeszcze nieograniczona. To niesamowite być matką takiego żywiołowego brzdąca. Czasami mam wrażenie, że żadne studia, żadna mądrość najlepszych szkół nie nauczyłyby mnie tego, co on. Miłość płynąca prosto z serca, czas poświęcony z zachwytem każdej chwili, uwaga skupiona na tym co piękne, choć takie proste, czasem nawet niezauważalne dla nas, dorosłych. Radość życia tryskająca z każdego uśmiechu maleńkiej, rumianej buzi. Błysk w oku, zadowolenie z każdej chwili, która właśnie trwa. Czy to nie jest szczęście? Czy nie zgubiłam gdzieś po drodze, krocząc w swoje poważne, dorosłe życie, tej  właśnie radości, zadowolenia z tego, że żyję, że jestem, że niebo jest błękitne, a trawa zielona?  Jak dobrze, mój synku, że cię mam, że jesteś mą wiosną, pachnącą życiem!

Często łapię się na tym, że powtarzam w kółko o mojej szarej matczynej codzienności. Czasami monotonne czynności  faktycznie wydają się nudne. Przysłaniają jednak rutyną prawdę. Bo czy w szarej, smutnej rzeczywistości dałoby się wychować radosne dzieci? Trud życia matki wychowującej czwórkę dzieci, pracującej w domu nie jest  specjalnie zachwycający, lekki czy przyjemny. Często rzeczywiście może przytłaczać, ale kiedy usiądziesz w wiosennym słońcu, z filiżanką kawy na pustym jeszcze tarasie, spojrzysz na życie głębiej, dostrzeżesz coś, czego nie widzą inni. Przed tobą ukaże się potężna twierdza, budowana z mozołem z iskierek twojej miłości, cierpliwości, poświęcenia i oddania serca rodzinie. Każda chwila, pozornie stracona w oczach świata ma tu swoje zaszczytne miejsce, które błyszczy swoim ukrytym pięknem.  Każdy moment, każda radość i smutek, wzruszenie, każda łza i pocałunek tworzą przecudny witraż w oknie życia. 
Dzieło życia.  Życia, które jest przecież cudem...

Dziękuję Ci, Boże, za moją rodzinę, za twierdzę naszego życia, którą pozwalasz mi budować wytrwale, każdego dnia. Dziękuję za wiarę, nadzieję i miłość, za kolorowe motyle Twej łaski w naszym rodzinnym ogrodzie. I za wzrok, który sięga głębiej -  tam, gdzie jaśniejesz dla nas cudownym blaskiem. I za wiosnę dziękuję, która tryska radością...
 
 
 
 Photo by Jez Timms on Unsplash

Otwarte okno






Są takie dni, kiedy mimo sprzyjających okoliczności wokół, jest mi po prostu niewygodnie. Niewygodnie w sobie. Za oknem pierwsze wiosenne, ciepłe chwile, a we mnie jakiś chłód, bałagan, serce wyrywa się gdzieś do przodu, stęsknione czegoś więcej i więcej.

Ćwiczę się w cierpliwości. Próbuję poukładać swój świat na nowo, dostrzegając potrzebę wiosennych porządków. Wprowadzenie ładu i harmonii w domu? Krótki rekonesans, szybki plan, otwarte okno, powiew świeżego powietrza i już wciśnięta w wygodny dres, stoję pełna zapału, gotowa do działania. Lubię sprzątanie. Uwielbiam się mocno natrudzić, powyginać i poschylać. Kocham chwilę, kiedy po dniu pełnym pracy, z zadowoleniem siadam w czystym i pachnącym domu, parzę ulubioną herbatę i oddaję się chwili odpocznienia. Gorzej, kiedy chodzi o uporządkowanie siebie. Zazwyczaj plan z otwartym oknem nie skutkuje, bo z przewietrzeniem duszy nie jest wcale tak łatwo. Szczególnie wtedy, kiedy jest się mamą rozkrzyczanej gromadki dzieci. Czasami po prostu trudno o chwilę, w której można w ciszy zajrzeć w głąb siebie.

Nie zdążyłam nacieszyć się słońcem. Na umyte okna sypie śnieg, targany we wszystkie strony silnym wiatrem. A we mnie spokój. Nie wietrzyłam duszy, wyprałam ją cichym szeptem, wyznałam, gdzie i czym poplamiłam jej delikatną biel.

 Tak mi dobrze teraz, na kanapie, wpatrzona w  wesołe oczy dzieciaków, szczęśliwych, że zaczynamy weekend, że pobędziemy ze sobą, pooddychamy domem i miłością, pogramy w planszówki, obejrzymy dobry film. Pośmiejemy się, gadając do północy w naszej sypialni.  Wszyscy ułożeni jak śledzie, jedno obok drugiego, sześć osób na łóżku zakupionym dla dwojga.

Jak mi dobrze z tą czystą duszą! Tak świeżo w całym domu. I nawet śnieg za oknem wpisuje się w klimat anielskiej bieli w moim małym domowym królestwie. 
 
 
 Photo by Carolyn V on Unsplash

Ku radości




Zjadłam właśnie całą tabliczkę czekolady z wielkimi migdałami. Na przekór wszystkim postanowieniom  wielkopostnym. Może to ma sens? Na co dzień przecież nie przepadam za słodyczami, nie kuszą mnie łakocie pod żadną  postacią. Myślę właśnie o moim Wielkim Poście, o chaosie w głowie, natłoku niepoukładanych spraw, uczuć i myśli, o tym, że najchętniej uciekłabym od nerwów, gniewu i niecierpliwości w sam środek ciszy, by doświadczyć w niej spokoju i radości. Takiej radości, że nawet kiedy będę leżeć bezczynnie, moja krew zapulsuje we mnie zadowolona z tego, że płynie. 

 Tak zaczęłam wpis, który miał się pojawić na blogu kilkanaście dni temu. Dziś piję ciepłą herbatę, za oknem siarczysty mróz, a ja czuję, że krew, która wypełnia moje ciało, płynie szybciej, nabiera jakiegoś niesamowitego pędu, grzeje od środka, roznosi przyjemne ciepełko z serca aż po koniuszki palców. Przyjemnie mi, choć nie jest to jeszcze radość, o której marzę. Jeszcze nie przyszedł na nią czas, jeszcze potrzeba więcej ciszy, samotności, wielu rachunków sumienia, łez bezsilności, murów do pokonania, ścian, z którymi boleśnie się zderzę. Jeszcze upadnę kila razy, jeszcze wszystko nagle straci poczucie sensu, ogarnie mnie lęk, poczuję zapach czarnej dziury w sercu, wypalonej przez życie. Dopiero wtedy, gdy w ustach poczuję smak swojej nędzy, pozbieram okopcone węgielki mojego naiwnego heroizmu, zgarnę popiół płonącej kiedyś dumy i pychy, cichutko powiem, że mogę już wstać, bo gotowa jestem podać Ci dłoń, Panie, byś niósł ze mną ciężar codzienności, pracy i mojej służby. Otrzesz mi wtedy twarz, dotkniesz moich oczu, by spojrzały na innych z poziomu kolan, by wzrok przeniknął mgłę pozorów, która odbierała zdolność prawdziwego widzenia. Patrząc na Ciebie z zachwytem, pozwolę się wtedy poprowadzić ku radości... Porzucę po drodze myśli o swojej doskonałości, zrezygnuję z nadgorliwego działania, które wysysało resztki sił. Przebaczę temu, kto tyle razy zawinił, że nic dobrego się już po nim nie spodziewałam, a Ty nauczysz mnie, że nie ma limitu na przebaczanie, na nadzieję,  zaufanie... nie ma limitu upadków.

Czasami potrzeba, byś wysłał mi męża w daleką podróż, byś podarował ciszę, w której samotność zaboli tak bardzo, że serce będzie łkało z byle powodu. Jak bardzo potrzeba mi było tej ciszy, w której przyszedłeś cichutko, opatrzyć mi rany i smutek - przyniesione z podróży po ścieżce życia po swojemu...  Pragnęłam już tego  całym sercem, czułam Twoje ciepło, bliskość,  ale jeszcze się sama szarpałam, jeszcze szlochałam nerwowo, wycierając nos w ścierkę, którą właśnie myłam brudną od tygodnia podłogę. Resztką sił klęczałam wściekła, że nic nie jest tak, jak chciałam...  W  bezsilności podałam Ci jednak dłoń, choć może powinnam od razu dać serce. Pozwoliłam Ci działać, a Ty rozsiadłeś się przy mnie wygodnie, gładziłeś po policzku i patrzyłeś ze zrozumieniem w oczy. Kap, kap, kap... leżałam cierpliwie podłączona pod kroplówkę niezmierzonej miłości, przyjęłam pokornie strumień ożywczej łaski, nabrałam sił, popłynęła  świeża, ciepła krew.

Niesamowite, jak zmienia się świat, kiedy pozwalam Ci działać, Panie!

Skrzydła nadziei






Stoję pośród ciemności z małym płomykiem światła w dłoniach. Brodząc zimnymi stopami w otchłani lęku i niepewności czuję, że jest on  wszystkim, co teraz mam. Niegasnący promień nadziei... Ciepły, i choć czasami nikły, w swojej maleńkości zawiera potężną moc.  Rozgrzany okruszek, pełen niezmierzonej, pulsującej  energii.

Nadziejo moja, która umierasz ostatnia, przyjaciółko moich dni, niesiesz mnie na skrzydłach, z nizin smutku, ku wyżynom nieba. Nie pozwalasz spadać w dół, wiążesz cienką, złotą nicią moje serce, puszczasz je latawcem dobrych myśli  wzwyż, ponad doliną życiowych smuteczków. Iskrzysz milionem świetlistych kropel w bezkresnym morzu niespokojnej codzienności, rozjaśniasz samotne wieczory, nucisz do snu kołysanki o miłości, która wszystko zwycięża, cierpliwa jest i łaskawa. 
Wiaro, bez której nic nie miałoby sensu... Gdzież patrzyłyby moje oczy? Czego szukały? Za czym tęskniły?  Marności świata przemieniłaś mi w maleńkie ziarno gorczycy. Zasiałaś je w sercu, by rosło karmione cichymi westchnieniami, miłosnym wyznaniem, nieśmiałym szeptem do Oblubieńca... Podlewam je, siostro, potokami łez wzruszenia i zachwytu,  roszę kroplami wilgotnego cierpienia, bo  to wciąż jeszcze  za mało, by wyrosło potężne drzewo. Marzę o rajskich ptakach, gniazdach i wolności... Nadziejo! w promieniach twojego blasku pomóż dostrzec korzeń, pijący ze źródła wody żywej! Ugaś  niezaspokojone pragnienie miłości. Utul bliskością, do której tęskni  moje samotne serce...

 Posilcie mnie plackami z rodzynek,
wzmocnijcie mnie jabłkami,
bo chora jestem z miłości. (PnP 2,5)

 

 Photo by Priscilla Du Preez on Unsplash

Cisza





Zapada wieczór. Zimny, styczniowy dzień gaśnie powoli, mrok pokrywa zakamarki pokoju, w którym jestem. Dzieci hałaśliwie cieszą się wolnym czasem ferii tuż za ścianą. We mnie cisza. Mimo mnóstwa zajęć, które nieustannie organizuje mi życie, mam  dziś w sobie jakieś  nowe,tajemnicze milczenie duszy. Pojedyncze myśli krążą bez konkretnego celu, szukają dogodnego miejsca, łagodnie przemykają to tu, to tam. Dziwnie mi z tą cichością, jeszcze się do niej nie przyzwyczaiłam. Wstaję, ze względu na ferie, trochę później niż zwykle, niespiesznie szykuję śniadanie, wolniejszy rytm dnia cieszy, jednak bezdźwięk wewnątrz mnie dziwnie niepokoi, wyostrza czujność. Znam przecież swoją ciszę. Lubię się w niej zatapiać, zanurzać i trwać. Serce wychodzi wtedy na spotkanie z Miłością, znajduję bliskość, wytchnienie po trudach codzienności. Mój świat zatrzymuje się na chwilę, bym mogła nabrać sił. Dzisiejsza cisza jest inna, bardziej styczniowa, chłodna, głucha i jakaś niewygodna. Nie chce odejść, otacza nieustępliwie, słucha w milczeniu treści książki, którą czytam z kubkiem herbaty w dłoni.  Snuje wokół mnie cienką nić, tka niewidzialny kokon, w którym mnie zamyka. Trwam w bezruchu, zawieszona gdzieś, pośród domowego gwaru.
 Zamykam oczy, przeciągam się, próbując oswobodzić się z uścisku nowego doświadczenia. Wyfruwam na wolność z lekkością motyla, rozwijam kolorowe skrzydła. Unoszę się nad pachnącą łąką pełną kwiatów. Dobrze mi, tak ciepło i przyjemnie. Jasne światło nęci, by pofrunąć wyżej, dalej... ponad dotąd znaną ciszę, harmonię duszy, w nieznane...
Opadam lekko, nasycona pięknem, otulona ciepłem. Niepewność opatrzył słodki spokój.

Nowy rok, nowe horyzonty, nowa cisza, porywająca naprzód.
Rozwiń me skrzydła, Panie! Unieś wysoko tchnieniem miłości. Porwij ponad przeciętność, tam gdzie dusza zazna radości, upoi się Twą słodką obecnością... Prowadź tam, gdzie wiara nie ma granic...
 
 
 Photo by Emily Park on Unsplash

instagram

Copyright © Babskie Skarby