Ku radości
Zjadłam właśnie całą tabliczkę czekolady z wielkimi migdałami. Na przekór wszystkim postanowieniom wielkopostnym. Może to ma sens? Na co dzień przecież nie przepadam za słodyczami, nie kuszą mnie łakocie pod żadną postacią. Myślę właśnie o moim Wielkim Poście, o chaosie w głowie, natłoku niepoukładanych spraw, uczuć i myśli, o tym, że najchętniej uciekłabym od nerwów, gniewu i niecierpliwości w sam środek ciszy, by doświadczyć w niej spokoju i radości. Takiej radości, że nawet kiedy będę leżeć bezczynnie, moja krew zapulsuje we mnie zadowolona z tego, że płynie.
Tak zaczęłam wpis, który miał się pojawić na blogu kilkanaście dni temu. Dziś piję ciepłą herbatę, za oknem siarczysty mróz, a ja czuję, że krew, która wypełnia moje ciało, płynie szybciej, nabiera jakiegoś niesamowitego pędu, grzeje od środka, roznosi przyjemne ciepełko z serca aż po koniuszki palców. Przyjemnie mi, choć nie jest to jeszcze radość, o której marzę. Jeszcze nie przyszedł na nią czas, jeszcze potrzeba więcej ciszy, samotności, wielu rachunków sumienia, łez bezsilności, murów do pokonania, ścian, z którymi boleśnie się zderzę. Jeszcze upadnę kila razy, jeszcze wszystko nagle straci poczucie sensu, ogarnie mnie lęk, poczuję zapach czarnej dziury w sercu, wypalonej przez życie. Dopiero wtedy, gdy w ustach poczuję smak swojej nędzy, pozbieram okopcone węgielki mojego naiwnego heroizmu, zgarnę popiół płonącej kiedyś dumy i pychy, cichutko powiem, że mogę już wstać, bo gotowa jestem podać Ci dłoń, Panie, byś niósł ze mną ciężar codzienności, pracy i mojej służby. Otrzesz mi wtedy twarz, dotkniesz moich oczu, by spojrzały na innych z poziomu kolan, by wzrok przeniknął mgłę pozorów, która odbierała zdolność prawdziwego widzenia. Patrząc na Ciebie z zachwytem, pozwolę się wtedy poprowadzić ku radości... Porzucę po drodze myśli o swojej doskonałości, zrezygnuję z nadgorliwego działania, które wysysało resztki sił. Przebaczę temu, kto tyle razy zawinił, że nic dobrego się już po nim nie spodziewałam, a Ty nauczysz mnie, że nie ma limitu na przebaczanie, na nadzieję, zaufanie... nie ma limitu upadków.
Czasami potrzeba, byś wysłał mi męża w daleką podróż, byś podarował ciszę, w której samotność zaboli tak bardzo, że serce będzie łkało z byle powodu. Jak bardzo potrzeba mi było tej ciszy, w której przyszedłeś cichutko, opatrzyć mi rany i smutek - przyniesione z podróży po ścieżce życia po swojemu... Pragnęłam już tego całym sercem, czułam Twoje ciepło, bliskość, ale jeszcze się sama szarpałam, jeszcze szlochałam nerwowo, wycierając nos w ścierkę, którą właśnie myłam brudną od tygodnia podłogę. Resztką sił klęczałam wściekła, że nic nie jest tak, jak chciałam... W bezsilności podałam Ci jednak dłoń, choć może powinnam od razu dać serce. Pozwoliłam Ci działać, a Ty rozsiadłeś się przy mnie wygodnie, gładziłeś po policzku i patrzyłeś ze zrozumieniem w oczy. Kap, kap, kap... leżałam cierpliwie podłączona pod kroplówkę niezmierzonej miłości, przyjęłam pokornie strumień ożywczej łaski, nabrałam sił, popłynęła świeża, ciepła krew.
Niesamowite, jak zmienia się świat, kiedy pozwalam Ci działać, Panie!