Dzień Przytulania.





Mały zarządził wczoraj dzień przytulania. Niespecjalnie spodobał mi się ten pomysł, bo w planach miałam porządki i to takie głębsze. Za oknem padał deszcz, z pracy w ogródku nici, więc padło na sprzątanie. Krótki przytulas nie załatwił dziś sprawy. Mały potrzebował więcej. "A może porysujesz? Nie? To może bajki obejrzysz?" Wycinanki też go nie zachęciły. Wgramolił się niezdarnie  po stromych schodach do sypialni, zabrał poduszkę i koc, zszedł na dół, w milczeniu usiadł na kanapie, pokazał, żeby go dokładnie otulić i zasnął.  Po dwóch godzinach, kiedy kończyłam już obiad, wysprzątałam dwa pokoje i łazienkę, mały znów zawołał, że chce się przytulać. Usiadłam obok, a on wgramolił się na kolana. Oszszsz! Moje dziecko ma gorączkę!!! Rozpalona buzia wtuliła się w moje ramiona. Oddychał ciężko, czułam przy piersi szybkie bicie jego serduszka. Dzień przytulania czas zacząć! 

Całe popołudnie  spędziliśmy pod kocem, na kanapie, wtuleni w siebie - w cichym milczeniu i ciepłej bliskości. I dobrze mi było, nawet z tym bałaganem w górnej łazience, ze stertą nietkniętych ubrań do poskładania i ze zlewem pełnym naczyń  po obiedzie, nie włożonych do zmywarki. Przytulona utonęłam w ciszy... Ciszy od której ostatnio bardzo uciekałam. Tysiące zajęć, obowiązków, spraw do załatwienia... miliony wymówek, żeby tylko coś robić, by zająć głowę, nie tęsknić, nie nazywać rozedrganych uczuć, zagłuszyć napięcie. Ściśle wiązałam aktywnym działaniem kawałki siebie - rozlatującej się i rozsypującej tęsknotą za mężem, który od kilku dni jest w dalekiej podróży. Upychałam wieczorną pustkę pod poprawiane miliony razy poduszki, wygładzałam samotność - drżącą ręką strzepując z kołdry niewidzialne paprochy, wyrównywałam niepokój, naciągając prześcieradło na małżeńskim łóżku do perfekcyjnej gładkości. I Tobie, Boże, także odklepywałam pacierze, by nie wylać z serca obawy, że kocham Cię dziś zbyt słabo, by nie opowiedzieć o udręce, że nie potrafię pojąć, ani ogarnąć sobą,  Twej serdecznej Boskości, która przenika mnie do szpiku kości i wywołuje wciąż jeszcze mocno nieutuloną tęsknotę... Nieutuloną tęsknotę... 

I posadziłeś mnie, Panie, utuliłeś najczulej, szepcząc do ucha:" Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci..."  Przykryłeś ciepłym kocem, włożyłeś w ramiona kawałek najszczerszej, kilkuletniej czułości, rozpalonej gorączką miłości. I bliskość Twa otuliła mnie szczelnie, ze wszystkich stron, dając wewnętrzny pokój i spełnienie - w cichym nic nie robieniu. Ileż prawdy ogarnia nas w ciszy! Może to przed nią tak uciekamy, szukając wciąż nowych zajęć? Oczekujemy bliskości tam, gdzie jej nie ma, tęsknimy udając dzielnych bohaterów, uśmiechamy się, choć w duszy smutno...

Spieszmy się naśladować dzieci, tak szybko dorastają... zbyt szybko schodzą nam z kolan, zbyt łatwo rezygnujemy z ich  z czułej, szczerej bliskości, z dnia przytulania, rysowania, z godziny zwierzeń i minuty wspólnych tajemnic... Zabiegani dorośli, rozmijamy się wciąż z ciszą prawdy o nas samych.

Gorączka Małego ustała pod wieczór. Ciepła rączka zaprowadziła mnie do stołu, by z garści "klejnotów", uzbieranych do czerwonej, błyszczącej puszki po zjedzonych słodkościach, z koralików i resztek brokatu, uczynić gorącym sercem laurkę dla taty, który nie wrócił jeszcze ze zbyt  długiej  "wycieczki."

Dziś znowu jest mi smutno, znów pada deszcz... Z głośnym westchnieniem obserwuję spływające po okiennej szybie krople. Wolałabym dziś słońce, Panie! A może lepiej potrwam w tej spokojnej, sennej ciszy, bo czuję, że głębia tęsknoty dociera właśnie do zakamarków serca. Pozwolę jej  teraz rozpłynąć  się nieznanym mi dotąd ciepłem -  niech  budzi serce do stukania nowym rytmem, całkiem innym wymiarem Twojej miłości, Boże.

 

 Photo by Paige Cody on Unsplash

instagram

Copyright © Babskie Skarby